Ze szczytu można dojrzeć jak wszystko jest małe. Tutaj nasze zwycięstwa i smutki przestają być ważne. To co zdobyliśmy i co straciliśmy zostaje w dole. Ze szczytu góry widzisz jak wielki jest świat i jak szeroki horyzont – Paulo CoelhoZe szczytu można dojrzeć jak wszystko jest małe. Tutaj nasze zwycięstwa i smutki przestają być ważne. To co zdobyliśmy i co straciliśmy zostaje w dole. Ze szczytu góry widzisz jak wielki jest świat i jak szeroki horyzont – Paulo Coelho.
Cytat z „Piątej Góry” P.Coelho pasuje wyśmienicie do tego, o czym chce opowiedzieć.
W czerwcu 2008 roku odbyłam przepiękną podróż. To była wyprawa w głąb przyrody, ale tak naprawdę w głąb siebie. Poznałam ludzi, którzy oczarowali mnie swoim nastawieniem do życia. Pierwszy raz spotkałam się z pięknem natury odbijającym się w ludzkich oczach. Czuję, że teraz i ja tak potrafię. Spoglądać na świat z miłością.
Wyruszyłam o brzasku (23.06.2008 r.). Nie wiedziałam co mnie czeka. Spakowałam do plecaka kanapki, wodę i jakiś ciepły sweter. Mgły spowijały jeszcze budzący się do życia świat. Postawiłam sobie cel – Lodowa Przełęcz. O tej porze roku jest tam wyjątkowo pięknie. Góry uczą mnie jak oddychać.
Początek wyprawy był spokojny. Roztaczające się wokół mnie widoki, uspakajały i porządkowały myśli, które przetaczały się przez moją głowę jak Halny. Na twarzy czułam zimne, poranne powietrze. Szłam sama. Lubię chodzić po górach sama. Mam czas dla siebie. Unoszę się jakby „ponad ziemię”. Codzienność zostaje przerwana, i staję oko w oko z ostrym wizerunkiem Tatr. One są jak dobry ojciec, który czasem się gniewa. Lecz zawsze daje piękno i satysfakcję po dobrze wykonanej pracy.
Pierwszym intruzem na mojej trasie był świstak. To zwierzę jest niezwykłe. Przeuroczy pyszczek i ostre ząbki. Myślałam, że się mnie przestraszy i ucieknie, ale nic z tego. Nie dał za wygraną. Znalazłam się na jego terenie więc starał się pokazać, że on tutaj rządzi. Nie próbowałam się z nim kłócić. Kucnęłam cichutko i obserwowałam co robi. Myślę, że zażywał porannej toalety. Starannie obserwował łapki i czesał futerko. Tak minęło może 15 min. Gdy się podniosłam i zaczęłam iść dalej Lucuś (tak go nazwałam) odprowadził mnie swoim ciekawskim wzrokiem aż do pierwszego zakrętu. To było wyjątkowo miłe spotkanie.
Słońce już świeciło i zaczęło mnie przypiekać w policzki. Robiło się ciepło. Byłam pewna, że pogoda mnie nie zawiedzie. Człowiek nie powinien jednak sobie zbytnio ufać, nawet gdy chodzi po górach od dziecka.
Mijałam raz po raz jakichś turystów. Wymienialiśmy się tradycyjnym „Dzień Dobry” (w górach do każdego kogo się spotyka kieruje się słowa powitania- to piękny zwyczaj). Byłam coraz bardziej zmęczona i nie ukrywam, wypatrywałam schroniska. Miałam ochotę na gorącą herbatę. Szybko spełniło się moje marzenie „rozprostowania kości” w górskiej chacie. Czas „na wysokościach” płynie inaczej. A może tam czasu nie ma? Nie wiem, ale często zdarza mi się zapomnieć o zegarku – a raczej powinnam napisać, że go nie zabieram.
Weszłam do środka. Gwar ludzkich rozmów otoczył mnie w sekundę. Jaki kontrast. Cisza natury a człowieczy rumor. Przyznaję, że bardzo mnie to rozdrażniło. Lecz tylko w pierwszej chwili, potem się przyzwyczaiłam. Zamówiłam swoją wyśnioną herbatę i skusiłam się na ciastko. Muszę zaznaczyć, że to mnie trochę kosztowało. Pomyślałam jednak, że raz się żyje.
Gdy kończyłam posiłek dosiadł się do mnie chłopak ok. 25 lat. Zapytał się w którą stronę idę, bo także podróżuje sam i z chęcią pójdzie ze mną. W planach nie uwzględniłam towarzysza, ale wyglądał sympatycznie więc dałam się namówić na wspólną wędrówkę. Jak się potem okazało, to była najlepsza decyzja w moim życiu.
Rozmawialiśmy na różne tematy. Sebastian (tak miał na imię) pochodził z Gdańska. Przyznał się, że woli góry niż morze : „Dla mnie morza może nie być” – stwierdził. Zgodziłam się z nim. Bardzo dobrze nam się szło. Pogoda dopisywała. I wreszcie. Widok z Lodowej Przełęczy : od prawej Rysy, Wysoka, przełęcz Waga, Jaworowy Szczyt, w oddali Gerlach, tuż przed nami Ostry Szczyt. Dech zapiera! Teraz słowa P.Coelho nabierają mocy.
Spędziliśmy trochę czasu wpatrując się w to „boskie stworzenie”. Mimo wszystko czas jednak płynął i dzień zbliżał się ku końcowi. Zaczęło się chmurzyć. W jednej chwili zrobiło się ponuro. Słońce zostało przykryte zwałami zagęszczonego powietrza. Poczułam się nieswojo i ogarnęło mnie złe przeczucie. Dziękowałam niebiosom, że nie jestem sama. Jak schodziliśmy z Sebastianem, zobaczyłam kozice, które szybko zbiegały z pomiędzy stromych turni. Nagle usłyszałam potężny grzmot. Myślałam, że tuż za plecami uderzył piorun. Z nieba lunął rzęsisty deszcz. Chwyciłam krzyżyk który miałam zawieszony na szyi. Burza w górach to nie zabawa. Dobrze o tym wiedziałam. Raz już coś takiego przeżyłam. Tym razem też chciałam przeżyć.
Byłam w piekle. Ziemia się trzęsła a my w całej tej sytuacji nie mogliśmy nic zrobić. Nawet nie pamiętam jak dostaliśmy się z powrotem do schroniska. Tam przeczekaliśmy nawałnice. Co zobaczyłam po burzy? Piękno. Bo po burzy zawsze przychodzi spokój i nowy dzień.
Po całym tym zdarzeniu zrozumiałam, że zawsze będę kochać góry. Przed laty odebrały życie mojej kuzynce ale miłość wiąże się z ryzykiem. Kto nie ryzykuje nie żyje.